Dawne obozy żeglarskie, czyli okiem tetryka :-)

załoga podczas szkolenia na patent żeglarza jachtowego

Dawne obozy żeglarskie miały swój specyficzny klimat…

A nawet nie takie dawne obozy, bo jeszcze kilka, kilkanaście lat temu…
W ich specyfikę było na stałe wpisane robienie sobie żartów z kursantów sposobem „na kilwater”, czyli wysyłanie biednych załogantów a to po wiadro kilwateru, a to po rumby, a to po klucz do brytów.
Jednym z najdotkliwszych dowcipów było wybieranie wody ze skrzynki mieczowej. Znam przypadek, kiedy instruktor zapomniał o biednym kursancie, wybierającym wodę gąbeczką tak maleńką, żeby mu weszła do skrzynki na Omedze, i poszedł coś załatwiać. Zorientował się dopiero, gdy kursant nie przyszedł na obiad. Chciał koniecznie wybrać tę wodę przed obiadem.
Teraz jest inaczej (czyżbym już doszedł do wieku, w którym się narzeka na złe czasy?), teraz klienta trzeba szanować i takie „grubiaństwo” nie uchodzi. Obozowe zwyczaje inicjacyjne, które stwarzały (pozorne przecież) bariery wstąpienia do braci żeglarskiej, są teraz określane mianem chamstwa i są uważane za objaw niedostosowania do współczesnych standardów. Nawet poranny apel i stawianie bandery jest często traktowane jako zbyt staromodne.
Ale z całego tego folkloru dawnych obozów żeglarskich, przypomnieć chciałem właśnie te żarty „na kilwater”.
Obserwując, co wyrabiają dziś klienci firm czarterowych, uzmysłowiłem sobie pożyteczny wpływ tego zwyczaju.
Kursanta, którego udało się wkręcić w jakiś tego typu żart, zaraz ktoś inny próbował wkręcić po raz kolejny. Bo jak raz się udało, to złapanie go na podobny numer było jeszcze większym wyzwaniem.
I tak do skutku.
Aż wreszcie w kursancie, i innych, którzy to obserwowali, pojawiało się silne przekonanie, że nic tak naprawdę nie wie i że koniecznie musi się dowiedzieć.
Wbrew pozorom, te głupie być może żarty, były niezwykle cenne w procesie szkolenia.
Były naprawdę silną motywacją, żeby nie pozostać „głąbem” i wykuć wszystko tak, żeby nikt już się nie śmiał śmiać.
Poza tym były dobrym sposobem na uświadomienie kursantom poziomu ich ignorancji. A świadomości własnej ignorancji brakuje dziś na Mazurach najbardziej.
Oczywiste jest, że kapitanowie mazurskich jachtów prezentują przeróżny poziom. 
Są doświadczeni skipperzy, którzy od lat spędzają 3, 4 miesiące na wodzie, są przygodni żeglarze, raz na kilka lat czarterujący jacht na tydzień.
Ci drudzy też mogą być zupełnie przyzwoitymi żeglarzami, pływającymi pewnie i bezpiecznie. Ale potrzeba do tego świadomości własnych ograniczeń.
To jest moim zdaniem najważniejsza cecha odpowiedzialnego żeglarza. Wiedzieć, ile potrafi i na co może sobie pozwolić. 
Oczywiście, każdy popełnia błędy i każdemu może się zdarzyć jakiś wypadek, ale podchodzenie do kei na żaglach na motyla nie świadczy o pomyłce, tylko o całkowitym braku wiedzy.
A takie podejście do kei widziałem na kursie instruktorskim!
Rozsądny człowiek, który nie potrafi podchodzić na żaglach do kei, może moim zdaniem bezpiecznie pływać. Ale musi wiedzieć, że odpowiednio wcześniej ma zrzucić żagle i pomóc sobie wiosełkiem lub silnikiem.
Niestety, dominującą postawą jest megalomania. Często skrajna megalomania, objawiająca się silnym przekonaniem o własnej doskonałości.
W czasie ostatniej majówki obserwowałem te zjawiska z prawdziwym przygnębieniem.
Pierwsze wyszły z portu trzy Tanga. To, które sobie „najlepiej” radziło (jako jedyne nie wylądowało w trzcinach), pływało na samym grocie z wybraną topenantą. Bom był pod takim kątem, że grot w półwietrze łopotał, mimo maksymalnego wybrania szotów. Zrobienie zwrotu przez sztag nie udawało im się ze trzy razy. Ale trzeba przyznać, że w miarę się ogarnęli i oddali te Tanga w niezłym stanie.
Inna (dziewczęca) załoga wzywała serwis z powodu silnego dryfu.
Bosmani pojechali przygotowani do naprawy miecza. Na miejscu okazało się, że cała załoga z całych sił ciągnęła i ciągnęła za fał, a miecz i tak się nie opuszczał… Bosman podszedł, odknagował fał, pokazał im, że wystarczy go poluzować, żeby miecz zszedł, a wybierać, jak chce się miecz podnieść, nie opuścić.
Na koniec przypłynął nowiutki Twister z podartym grotem. Klasycznie – przy kładzeniu masztu pełzacze zostały w likszparze. Jeden rozerwał lik, remizkę, wzmocnienie i liklinę. Oczywiście, młodzi ludzie, którzy pływali na tym jachcie, byli oburzeni, że nie dostali zwrotu kaucji.
„Szycie takiego żagla kosztuje 20 zł! Wiemy, bo zszyliśmy”
Niestety, zszyli tak, że nawet nie dopłynęli ze Sztynortu do Węgorzewa.
Każdy, kto ma pojęcie, wie, że likliny w żaglu nie da się związać…
Trzeba cały żagiel rozkuć, zdjąć wszystkie pełzacze, remizki, poodpruwać wzmocnienia, rozpruć cały lik od rogu fałowego aż do halsowego. Potem wszyć liklinę i wszystko pozszywać, i pookuwać od nowa.
Za 20 zł zrobić się tego nie da…
Każdy kurs żeglarski – choćby i nie wiem jak długi i intensywny – jest dopiero wstępem do nauki żeglarstwa.Ta, jak wiadomo, trwa całe życie.
Najważniejsze jest, żeby wpoić w adeptów tej trudnej sztuki, świadomość, jak wiele mogą się jeszcze nauczyć i zachęcić, żeby to robili.
Może stare proste metody, które dobrze działały, wartoby wskrzeszać i kultywować?
Gdyby młodego człowieka posłano kilka razy po klucz do brytów, to może nauczyłby się każdej linki w żaglu na pamięć, zrozumiał, jak to wszystko współgra i pracuje…
Może, gdyby dziewczyny wybierały wodę ze skrzyni mieczowej, to w końcu wpadłyby na to, że woda nabiera się od dołu i zrozumiały, jak to całe urządzenie działa…. Po prostu zrozumieliby, że trzeba się nauczyć, co i jak na tej łajbie.
Kursanci powinni wiedzieć, że „trzeba mieć pojęcie o okręcie”, a jak chce się naprawdę zaszpanować w porcie, to trzeba mieć piękny klar, pięknie podejść, pomóc innym, odejść z klasą. Bez miotania się, bez krzyku i paniki. A nie największy i najbardziej „wypasiony” jacht…
Ale…
Czy oni w to uwierzą?…
mlesky

/Powyższy tekst autorstwa Bartka Milewsiego zamieszczony został w miesięczniku Jachting./